WYRODNY SYN - CZĘŚĆ II

Nim Thranduil wraz z orszakiem towarzyszącym (równającemu się kilkutysięcznej armii elfów) zdołali wyruszyć na szlak, minęło kilka godzin. Król nie mógł zdecydować, czy wziąć srebrną szatę z pozłacanymi mankietami, czy może pozłacaną szatę ze srebrnymi spinkami, a przecież, jak wielbił mawiać, prezencją można wygrać wojnę! Wprawdzie nikt nie pojmował, co właściwie leżało u podstaw teorii elfiego króla, ale nikt też nie ośmielał się pytać – jeszcze by się Thrandy wkurzył, a w grobie nikomu odpowiedź na to pytanie niepotrzebna.
W końcu ubrał srebrną szatę, ale uznał, że może zachce zmienić strój w drodze, więc tę pozłacaną musiało ostrożnie transportować czterech nieszczęśników. Czemu aż czterech? Och, drogie ptaszynki, powinniście pytać dlaczego tylko czterech! Przecież Thranduil nie mógł pokazać się w jakiejś pomiętej ścierce, więc szatę zawieszono na wieszaku a wieszak na specjalnym drągu trzymanym z dwóch stron przez najbardziej zaufanych żołnierzy. Pozostali dwaj pilnowali, by bezpieczeństwu szat nic nie zagrażało; wypatrywali kałuż, insektów i innych niebezpiecznych dla zdrowia kosztownych tkanin wydzielin lasu. Mieli oni (nie)przyjemność jechania tuż za swym królem (który co chwila zerkał przez ramię zatroskany, czy aby łaszkowi nic nie grozi) i jego doradcą (który notorycznie wydawał z siebie cierpiętnicze westchnięcia), a dalej toczyła się reszta orszaku. Jedna trzecia jechała jelenno, a dwie trzecie dzielnie maszerowały na klasyczną piechtę, zostając odrobinę w tyle.
Thranduil ujeżdżał dumnie swego jelenia na czele całej armii; rogi jego wierzchowca ozdobiono wisiorami pod kolor aktualnego ubioru elfa. Szata przewożona tuż za nim powiewała na wietrze jak bojowa chorągiew.
– Panie, jeszcze możemy zawrócić – nieśmiało przypomniał Silevon, wiernie i strachliwie trwający przy boku Thranduila. – Czy to rozsądne od razu rzucać się na wojnę z krasnoludami? Może... może to zwykłe nieporozumienie.
– Nonsens – fuknął od razu w odpowiedzi król. – Zresztą nie idziemy na wojnę, tylko w celu... przyjaznego przedyskutowania sytuacji.
Silevon wątpił, by Thorin miał ochotę na dyskusje w obliczu kilkutysięcznej armii uzbrojonych elfów, ale nic już nie dodał w obawie przed gniewem zwierzchnika.
– Poza tym chcę się pokazać Thorinowi w mojej nowej szacie – przyznał król, przeczesując specjalnym grzebyczkiem brwi. – Jak ten wulgarny konus mnie zobaczy, to z zazdrości z onucy wyskoczy!
– Trudno zaprzeczyć, Panie. – Powietrze wokół doradcy znów zostało obciążone ciężkim westchnięciem.

***

Ledwo przebyli połowę drogi, a na spotkanie wymaszerowała im armia krasnoludów z Thorinem na czele. Thranduil zatrzymał swojego jelenia, dzieląc z Silevonem spanikowane spojrzenie. Cały szereg elfów za nimi, rząd za rzędem, posłusznie wstrzymał pochód.
– Co my teraz zrobimy! – niemal zapłakał król, potrząsając ramieniem swego doradcy. – Przecież nie zdążę się teraz przebrać!
Obawy Silevona ustąpiły prędko zwyczajowej irytacji. Stoją przed zbliżającą się hordą krasnoludów, a jedynym zmartwieniem króla są jego łachmany? Choć Thranduil doprowadzał doradcę do wewnętrznego szału, to musiał on oddać mu jedno – zawsze potrafił utrzymać jego myśli przy ziemi.
– Panie, wyglądasz zjawiskowo – zapewnił go doradca, myślami jednak z dala od modowych udręk króla, a blisko uzbrojonych oddziałów na horyzoncie.
– Nie no, ambaras totalny! Co mnie wzięło, żeby ten mainstreamowy srebrny frak ubierać? – nie przestawał lamentować Thranduil, używając dłoni jako wachlarza. Zaczął poprawiać niewidzialne zgięcia na ubraniu i strzepywać równie wyimaginowane pyłki z ramion. – A te mankiety! No, popatrz tylko jakie pomięte, jak wargowi z gardła wydarte! Nie, ja nie zdzierżę!
Silevon musiał spełnić rozkaz, jeden z mankietów króla znalazł się bowiem tuż przed jego nosem. Thranduil machał nim fertycznie, nieustannie przeskakując wzrokiem z chmary krasnoludów na sfrustrowanego doradcę, i na odwrót.
– Panie mój, prezentujesz się... – Silevon przerwał, szukając w myślach epitetu, który najdosadniej przemówiłby do władcy. – ...bosko.
– Bosko? – pisnął już spokojniej Thranduil, ostentacyjnie pociągając przy tym nosem.
– Bosko – potwierdził z powagą Silevon, w duszy przechodząc mały kryzys egzystencjalny. – Jak z okładki ELVOGUE.
– Wyglądam bosko – powtórzył za doradcą Thranduil, wwiercając dumne na powrót spojrzenie w nadjeżdżającego na bojowym dziku Thorina. – Bajecznie.
Niewzruszeni, czekali cierpliwie aż przywódca krasnoludów, z całą armią za plecami, zatrzyma się wreszcie w odległości umożliwiającej względnie niekrzykliwą komunikację.
– Spójrz, Silevon – zwrócił się Thranduil do doradcy, choć jego przesadnie głośny ton sugerował, że słowa są raczej skierowane do krasnoluda. – Świnia świnię ujeżdża.
– Będzie mnie tu obrażała jakaś lala malowana, co brwi większe od męskości ma! – huknął zaraz przywódca krasnoludów. Żołnierze z tyłu zawtórowali mu donośnym rechotem. – Syna mi buchnął, a teraz mędrkuje!
Ja syna buch... ukradł? – oburzył się Thranduil, a Silevon widząc, że twarz jego pana zaczyna zalewać purpura, zaczął uspokajająco nucić melodię ulubionej ballady króla (Back in White autorstwa zespołu GA/ND Alfa). Thranduil wziął głęboki wdech i niespiesznie wypuścił ustami zgromadzone wewnątrz powietrze. – Koniec swawoli, lilipucie. Dobrze wiem, że porwałeś Legolasa.
– Kto to jest Legolas? – spytał zbity nagle z tropu Thorin.
Kojące tło muzyczne nieprzerwanie płynące z ust doradcy obok powstrzymało elfa od utraty stoickiego spokoju i pozwoliło jeszcze chwilę utrzymać godność.
– Syn mój i następca tronu – wyjaśnił lodowato Thranduil, spoglądając z wyższością na krasnoluda, co trudnym nie było. Thorin nawet siedząc na rosłym dziku, musiał spoglądać do góry, by utrzymać z elfem kontakt wzrokowy. – Kilka dni temu zostawił wiadomość dosadnie sugerującą, że zmierza na twoje tereny.
Thranduil nie wspomniał szczegółów oburzającej treści listu własnego syna, wzdrygając się na samą myśl o bluźnierstwach, jakie Legolas tam powypisywał.
– Dosadnie to ja ci zaraz kopa w dupę wsadzę! – ryknął rozeźlony krasnolud. – Jakby mi twój zafajdaniec wlazł na posesje, to już by z niej nie wylazł! A jakby nawet wylazł, to z mordą tak rozkwaszoną, że by jej od zadu dzika odróżnić nie szło! Co nie, chłopy?
Wspomniane chłopy zaryczały z aprobatą. W Thranduilu zbulwersowanie mieszało się z wściekłością, szybko urastając do rozmiarów furii. Nie zdołał wycedzić nawet słowa, a krew huczała mu w uszach tak głośno, że zagłuszała nawet spanikowane „cśśś, spokojnie, wszystko będzie bosko” ze strony Silevona.
– Ja już znam wasze elfie machlojki! Wczora mi Gimli przepadł i jak nic to wasza sprawka!
Silevon nagle zaprzestał prób uspokajania króla, zaintrygowany słowami krasnoluda. Spojrzał na stojącego najbliżej towarzysza Thorina, wyglądającego na umęczoną znojnym życiem ofiarę despotycznych tortur. Trafnie skonkludował, iż musi to być doradca władcy krasnoludów. Podzielił z nim pełne zrozumienia spojrzenie pod tytułem „ciężkie życie doradcy”, a zaraz potem oboje przewrócili teatralnie oczami, co z kolei znaczyło „ach, ci królowie”. Bratnia dusza, pomyślał elf, a kąciki jego ust ze wzruszeniem powędrowały ku górze.
Tymczasem kłótnia między królem elfów a królem krasnoludów trwała w najlepsze. Wzajemne obciążanie się odpowiedzialnością za zaginięcie synów prędko przemieniło się w wymianę coraz to wymyślniejszych obelg.
– Kurdupelek na knurze!
– Osioł na łosiu!
– Niekulturalny drobnomieszczanin!
– Wypachniona siusiumajtka!
– Brodaty plebejusz!
– Elf!
W miarę obelg zmniejszał się między nimi dystans, aż w końcu zsiedli ze swoich wierzchowców i pluli sobie teraz wyzwiskami twarzą w twarz (Thranduil musiał przykucnąć, żeby było to możliwe). Ich doradcy wymienili niespokojne spojrzenia, niepewni, czy dojdzie do rękoczynów. Armia krasnoludów zaczęła robić zakłady, kto pierwszy komu przyrżnie, a elfi wojownicy plotkowali po cichu na temat garderoby krasnoludów.
W momencie, gdy Thranduil już się zamachnął, by spoliczkować krasnoluda, a Thorin zacisnął pięść z zamiarem uderzenia tam, gdzie zdoła sięgnąć, powstrzymało ich dochodzące od strony lasu donośne:
– STOP!